Depeche Mode - koncert w Krakowie

Kolejne muzyczne doświadczenie odhaczone. Od dawna marzyłem, żeby pojechać na koncert Depeche Mode. Wcześniej nie było funduszy oraz czasu. Mobilizacja nastąpiła w zeszłym roku po koncercie The Cure i okazji, żeby spotkać się z Anią - moją ulubioną kuzynką - w Krakowie i razem przeżyć te niezwykłe doznanie muzyczne. 

Z Anią spotkaliśmy się na peronie i łaziliśmy po Krakowie. Po wrzuceniu czegoś na ruszt, ruszyliśmy tramwajem w kierunku Tauron Arena Kraków. Mieliśmy bilety na płycie z wczesnym dostępem. Troszkę odstaliśmy swoje w kolejce, ale oboje stwierdziliśmy, że lepiej być szybciej na płycie i "zaklepać" sobie strategiczne miejsce. 

W Arenie byliśmy mega wcześnie. Oczekiwanie na koncert było uciążliwe, ale we dwoje zawsze jest raźniej to daliśmy radę. W tym czasie dowiedziałem się o odwołaniu wydarzenia Fest Festival. Miałem na nim zobaczyć jeden z moich ukochanych zespołów, czyli The Chemical Brothers. Ostatecznie nie zobaczyłem koncertu, ani pieniędzy. Do dzisiaj czekam na jakąkolwiek informację o zwrocie biletu. 

Koncert zaczął się od występu zespołu Hope. Nastrojowa muzyka, ale akustyk nie dał rady tego nagłośnić do porządku. Basy za ostro były podkręcone i "dudniło" w uszach. Tak muzyki nie da się słuchać. Pojawiły się obawy, że na "Depeszach" może być podobnie, ale na szczęście wszystko okazało się dopracowane i doskonale nagłośnione. Sam support nie zachwycił jakoś szczególnie. Ani to, że na ok. trzydzieści minut przed wyjściem na scenę muzyków z Depeche Mode, jakiś geniusz od organizatora wydarzenia puścił bardzo głośno w głośnikach randomową techniawkę, której decybele mocno waliły w czachę. Leciał ten sam motyw muzyczny przez bite dwadzieścia minut, co było totalnie pozbawione sensu. Już mogli puścić coś w klimacie muzyki Depeche Mode. 

W momencie rozpoczęcia koncertu "Depeszów" to wszystko przestało mieć znaczenie. Show zaczęło się bardzo klimatycznie z subtelnym oświetleniem i delikatnymi, ale stanowczymi oraz głębokimi dźwiękami do utworu Speak to Me z nowej płyty. Dave Gahan wyszedł na scenę w eleganckiej stylówce, a jego charakterystyczny głos rozbrzmiał jeszcze bardziej przy okazji kolejnej nowej piosenki, My Cosmos is Mine. Martin Gore był ubrany bardziej na modłę punkową, a Depeche Mode rozkręciło się na dobre podczas tanecznego utworu z Memento Mori o tytule Wagging Tongue

Mieliśmy niezły widok na scenę i od razu poczułem, że szykuje się nie tylko muzyczna uczta, ale też wizualna. Ekran pokazywał wcześniej przygotowane wizualizacje lub poczynania zespołu na scenie. Na środku ekranu znajdowała się wielka litera M, która miała przyczepione lampy ledowe. Efekty końcowe robiły piorunujące wrażenie w każdym kolejnym utworze. 

Następny fragment koncertu to powrót do starych i znanych kompozycji, jak Walking in My Shoes, It's is No Good, Sister of Night, In Your Room, Everything Counts, Precious, Home. Roztańczony Dave Gahan szalał po całej scenie i hipnotyzował publiczność swoim genialnym scenicznym flow. Zespół dawał czadu, a fani tańczyli, skakali i śpiewali. Swój czas sceniczny świetnie wykorzystał też Martin Gore ze swoim niebiańskim wokalem. Poruszył zebranych w Arenie. W pewnym momencie fani śpiewali razem z nim, a powracający na scenę Dave dodatkowo "dyrygował" głosem publiki. Subtelny, spokojny i wzruszający moment. 

W kolejnej części występu, Depeche Mode zagrali utwory z nowej płyty -  My Favourite Stranger, Soul With Me, Ghosts Again. Przy singlu (Ghosts Again) Arena ponownie roztańczyła się, ale to wszystko było dopiero przedsmakiem przed głównym daniem. I Feel You z charakterystyczną gitarą rozwaliło system. Do tego doszło A Pain That I'm Used To, Wrong i John the Revelator. Jednak najwięcej emocji było podczas utworu World in My Eyes. Wówczas na ekranie pojawiła się fotografia trzeciego "Depesza", czyli Andy'ego Fletchera, który zmarł w 2022 roku. Osobiście czekałem jednak na Stripped. Kocham te głębokie elektroniczne dźwięki. Cudownie było doświadczyć tego utworu na żywo. 

Wisienką na torcie, jak przy okazji wielu koncertów Depeche Mode, jest kultowa melodia i wspólne śpiewanie z zespołem jednej z moich ulubionych piosenek w ogóle, czyli Enjoy the Silence

Atmosfera koncertu sięgnęła zenitu, ale na bis dostaliśmy jeszcze kilka perełek. Akustyczna wersja Condemnation, która została zaśpiewana bardzo emocjonalnie. Just Can't Get Enough rozhulał wszystkich zgromadzonych. A najgenialniejszym momentem wydarzenia była "fala rąk" podczas uwielbianego przeze mnie kawałka Never Let Me Down Again. W pewnym momencie pod koniec utworu, Dave dał sygnał do tej "fali rąk" i wtedy publiczność intensywnie zaczęła machać rękami w rytmie nadanym przez frontmana zespołu. Efekt  - można zobaczyć sobie fragmenty na YouTube - zapiera dech w piersi. Niezapomniana chwila. 

Koncert zakończył się rockowym Personal Jesus. I pewnie każdy fan chciałby, aby koncert trwał kolejną godzinę, a zespół wykonał wiele innych i znanych piosenek, ale nic nie trwa wiecznie i koncert kiedyś musiał się skończyć. 

Doświadczenie warte każdych pieniędzy. I jak ktoś ma jakieś wątpliwości, czy szarpnąć się i kupić bilet to mam nadzieję, że powyższy tekst daje jednoznaczną odpowiedź. Trzeba inwestować w takie doznania kulturalne, bo bez nich życie stanie się zbyt nudne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz