48. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Wrześniowe powietrze i morski wiar przywitał mnie w Gdyni. 

To już moja trzecia wizyta na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych i nie ostatnia. Uwielbiam to miasto i atmosferę festiwalową, gdzie co rusz mija się osoby z branży filmowej i to jest bardzo naturalna sprawa. W tym roku była doskonała pogoda i dzięki niej mogłem jeszcze lepiej zagospodarować czas na pomorzu.

Spędziłem wiele godzin na plaży, gdzie zrobiłem sporo fajnych zdjęć. Zwiedziłem Babie Doły, Rewski Cypel i Władysławowo. 

Na początku festiwalu przydarzył mi się mały wypadek. Poślizgnąłem się i zjechałem tyłkiem po schodach. Nie uszkodziłem się jakoś mocno, ale "zaryłem" kością ogonową o schody. Także z trudnościami, ale udało mi się dotrwać do końca festiwalu. 

Obejrzałem wszystkie zaplanowane filmy, a więc szesnaście z Konkursu Głównego, trzy z Konkursu Filmów Mikrobudżetowych (jeden widziałem już wcześniej), dwadzieścia pięć z Konkursu Filmów Krótkometrażowych oraz pięć spoza konkursu (głównie klasyka polskiego kina). To daje czterdzieści dziewięć obejrzanych filmów (dwadzieścia pięć krótkich metraży i dwadzieścia cztery pełne metraże). Jak na sześć dni to bardzo dobry wynik - jeszcze udało mi się zobaczyć na platformie 35mm takie filmy, jak Sami Swoi, Nie ma mocnych, Kochaj albo rzuć.

Sporo festiwalowych propozycji mi się podobała. Kilka znakomitych dzieł to i tak dobry wynik przy takiej ilości filmów. Wiadomo, nie zawsze człowiek wychodził zachwycony z kina. Największą bolączką tych mniej udanych realizacji jest oczywiście niedopracowany scenariusz. Pomysły miały potencjał, ale w gąszczu produkcyjnego chaosu ktoś zapomniał, że scenariusz jest jednak jednym z najważniejszych elementów filmu. Szkoda, ale mam nadzieję, że w przyszłości rola scenarzysty i czasu, który potrzebuje na pisanie, nabierze jeszcze większego znaczenia, a współpraca między twórcami stanie się trwalsza i owocniejsza.

Stało się to już moją tradycją, aby zmagania festiwalowe zacząć od Konkursu Filmów Krótkometrażowych. Zawsze ciekawi mnie, co mają do zaproponowania młodzi adepci sztuki filmowej. Często to właśnie w tym konkursie można zobaczyć dzieła najbardziej oryginalne formalnie i wizualnie. 

Filmowcy podejmowali przeróżne tematy w swoich krótkich formach. Od poszukiwania bliskości (miłości, przyjaźni i szczęścia) i sensu życia po wojnę na Ukrainie oraz szeroko rozumianej kobiecości i trudności w ekstremalnych relacjach z mężczyznami. Historie zawierały dramat i humor, które często mieszały się, co ostatecznie stanowiło bardzo dobrą podstawę fabularną. Doceniam proste historie zrealizowane w oryginalny sposób i też takie filmy podobały mi się najbardziej. Miały to mityczne "coś". 

Być kimś opowiada historię małżeństwa, które wprowadza się do mieszkania o historycznym znaczeniu, a mianowicie kiedyś należało do rodziny Lecha Wałęsy. Główny bohater upodabnia się do Lecha Wałęsy, a jego żona ozdabia mieszkanie rekwizytami z tamtej burzliwej epoki PRL i dzięki temu zarabiają na turystach. Znakomity film z humorem i luźną wiwisekcją rodziny oraz poszukiwaniu siebie w szarej rzeczywistości. Oprócz historii i realizacji to chciałbym pochwalić rewelacyjną rolę Sebastiana Stankiewicza, którego wielokrotnie mijałem na terenie festiwalu. 

Drugim filmem, który zrobił na mnie wielkie wrażenie jest Pieśń humbaków. Twórcy pokazują samotność poprzez pryzmat wyobraźni protagonisty, który szuka sensu życia i bliskości. Oniryczna i czasami szaleńcza wizja ze sporą dawką humoru. Świetny klimat ma ta opowieść i umiejętnie zamknięta jest w formie krótkiego metrażu. Nic dodać i nic ująć. 

Natasza Parzymies wyrasta na twórczynię, którą warto śledzić. Moje stare to kino drogi w klimacie Thelmy i Louise w reżyserii Ridley'a Scotta. Stara miłość nie rdzewieje i tak też dzieje się w tym krótkim metrażu. Ania jest schorowana i ma problemy z pamięcią. Ucieka z hospicjum razem z dawną kochanką, Zofią. Obie są przeciwieństwami, ale z pokrewnymi duszami. Ania jest bardziej spokojna i w przeszłości wybrała stałą przystań w postaci małżeństwa, a Zofia to wulkan energii i niezależności, której wielu może jej pozazdrościć. Ich relacja nie jest prosta z uwagi na postępującą chorobę Ani, ale obie postanawiają jechać do Mielna, aby spędzić ze sobą ostatnie chwile. Świetny scenariusz i realizacja, ale na jeszcze większe uznanie zasługują dwie genialne aktorki, Dorota Pomykała i Dorota Stalińska.

Czasami zdarza się taki dzień, w którym wszystko się sypie, ale ważne jest wtedy to, aby dostrzec w nim coś wyjątkowego, co pozwoli nam przetrwać te najgorsze chwile. Tak w skrócie mogę opisać morał z filmu Piękna łąka kwietnia w reżyserii Emi Buchwald. Emil, główny bohater, jest zarobiony po uszy i nie ma za wiele czasu. Próbuje pogodzić rolę rodzica ze swoim biznesem budowlanym. Fabuła opowiada o jednym energicznym i trudnym dniu, w którym musi ogarnąć ważne zlecenie i zawieść córkę na lotnisko. Jak nie trudno się domyślić, wszystko sypie się i problemy narastają jeden po drugim. Świetne aktorstwo i scenariusz, ale największe wrażenie robi reżyseria. Kilka ujęć wydawałoby się mało atrakcyjnych filmowo zostaje tu pokazanych w sposób niezwykle dynamiczny, co dodatkowo potęguje dramatyzm jednostki w relacji z innymi oraz największym antagonistą ludzi, czyli czasem. 

Wspaniałe kilka minut to przedziwny film o miłości i samotności. Oryginalna realizacja i miejscami zabójczy humor czynią z tej produkcji unikatowy przykład na to, jak umiejętnie przenieść na ekran projekcje swojej wyobraźni. Najlepsze, że w tym przypadku to wszystko ma sens. 

Te cholerne peonie to lekka, ale niepozbawiona dramatyzmu opowieść o młodej dziewczynie, która jeszcze nigdy nie przeżyła orgazmu i postanawia, że przed kolejnymi urodzinami musi za wszelką cenę doświadczyć ekstazy z najwyższej półki. Świetna rola Adrianny Maleckiej i humor sprawiają, że doskonale ogląda się ten film. Kilka krótkich scenek i jako całość to pasuje, śmieszy i wzrusza. Właśnie takich produkcji brakuje w głównym nurcie polskiego kina. W krótkich metrażach młodzi twórcy potrafią opowiadać filmowo o ważnych sprawach, ale w sposób lekki, przystępny i oryginalny sposób. Bardziej doświadczeni twórcy w pełnych metrażach polegają jeden po drugim. Mam nadzieję, że to się zmieni, bo ja osobiście tęsknię za takim kinem i klasyczną komedią skonstruowaną na gagach, inscenizacji i przede wszystkim humorze sytuacyjnym.

Z Konkursu Filmów Krótkometrażowych wyróżniłbym jeszcze takie filmy, jak: Czwartek, Do raju, Il3 mni3 kochasz, Metaliczny posmak, Radość życia, Sprzedawca, Wszystko dla mojej przyjaciółki.

Co roku czekam na Konkurs Filmów Mikrobudżetowych, w którym zawsze trafi się kilka perełek. Nie inaczej było w tym roku. Pokolenie Ikea i Życie w błocie się złoci kompletnie nie przypadły mi do gustu, ale dwa kolejne filmy konkursowe zrekompensowały niedosyt.

Ultima Thule opowiada historię młodego mężczyzny, który wyrusza w samotną podróż na najbardziej odizolowaną brytyjską wyspę, aby pogodzić się ze śmiercią ojca. Nie jestem fanem Jakuba Gierszała, ale akurat w tym filmie zagrał super. Doskonale się wtopił w scenerię, powolny klimat i subtelność, która jest wizytówką tej produkcji. Piękne widoki mieszają się z ciężką pracą na wyspie - ludzie tu mają od groma zaległej roboty i kiedy do jednego z mieszkańców wyspy przychodzi zabłąkany główny bohater to bez problemu dostaje miejsce do spania i jedzenie w zamian za pracę. Protagonista wpisuje się w obraz, który ukazuje mężczyznę doświadczającego słabości, wijącego się w bólu po stracie, tłumiącego emocje, ale tylko pozornie, ponieważ wychodzą one od niego powoli i konsekwentnie, a na końcu przychodzi burza uczuć. Na ekranie widzimy męskość pozbawioną typowego archetypu samca alfa, a obserwujemy wrażliwego gościa, któremu zostaje zabrane coś cennego. Siłą filmu jest pokazanie, jak główny bohater buduje relację ze swoimi uczuciami i otaczającą go naturą w duchu kina islandzkiego i skandynawskiego. Zasłużona nagroda i oby film nie zginął w gąszczu premier, bo jest to kino bardzo wartościowe. 

W nich cała nadzieja to dla mnie jedno z największych odkryć festiwalu. Twórcy filmu potrafili za bardzo niewielką kasę zrobić film postapokaliptyczny, który wygląda, jak wysokobudżetowa produkcja. To sztuka, aby wygenerować taką iluzję, że widzimy coś zrobionego na bogato, a okazuje się, że jednak budżet był niezwykle mizerny. Kostiumy, scenografia, charakteryzacja, zdjęcia i efekty specjalne na wysokim poziomie. No i jeden z bohaterów okazał się specjalnie skonstruowanym na potrzeby filmu robotem o imieniu Artur - na czerwonym dywanie przyjechał ubrany w czerwoną muszkę. Robot odżył nie tylko dzięki technologii, ale szczególny wkład w tą postać miał Jacek Beler, którego głosem posługiwał się Artur. Protagonistkę zagrała świetna i charyzmatyczna Magdalena Wieczorek, która rok temu zachwyciła mnie swoją rolą w Zadrze. Ten duet robi niesamowitą robotę na ekranie. Komplementów ciąg dalszy, ponieważ nie tylko strona wizualna i aktorstwo zachwyca, ale przede wszystkim scenariusz i dialogi. Kameralna opowieść z minimalną ilością postaci. Na to trzeba mieć żelazny pomysł, który wypali. Całe tło fabularne z genialnym klimatem rodem z najlepszych pozycji z gatunku i świat przedstawiony jest solidną podstawą do opowiadanej historii. Bardzo podobało mi się to, jak ta historia przechodzi z niewielkiej przypowieści o przetrwaniu jednostki w pustym świecie po apokalipsie do wielkiej opowieści o losie ludzkim i poświęceniu dla ogółu. Wspaniale też wychodzi pokazanie natury ludzkiej na tle tej mechanicznej, której brakuje spontaniczności i nieprzewidywalności cechującej człowieka. Robot pozostanie robotem, bo tak został zaprogramowany, a człowiek też został zaprogramowany, ale od razu pojawił się w nim error, co czyni go organizmem wyjątkowym, jak i niebezpiecznym w rozumieniu innym niż maszyna.

Konkurs Główny, jak zwykle cieszył się największym powodzeniem i ten kto oglądał filmy tylko z tego segmentu to może być zawiedziony. W moim osobistym rankingu doceniam mocno siedem propozycji, reszta to albo średniaki z potencjałem, albo słabe produkcje ze złym scenariuszem, marną realizacją i odpychającą formą filmową. Najmniej uznania w moich oczach dostały Sny pełne dymu i Imago

Jeśli chodzi o produkcję Doroty Kędzierzawskiej to muszę przyznać, że wyszedłem w połowie filmu, co prawie nigdy mi się nie zdarza. Relacja między dwójką postaci była tak marnie napisana, że nie dało się ich słuchać i nie mam na myśli problemów z mową po udarze u Krzysztofa Globisza, a źle rozpisanymi charakterami i dialogami. Dodatkowo irytowało mnie to, że co kilka sekund pojawiała się plansza z napisanymi myślami jednego z bohaterów odnośnie żeńskiej postaci, które obrazowały poczynania tejże bohaterki, co było głupie i nie do zniesienia.

Imago jest pozbawiony fabuły i skonstruowany z chaotycznych sekwencji. Cały seans był tak ciężki, że czułem się, jak Alex DeLarge z Mechanicznej pomarańczy, który był związany i przymuszony do oglądania w kultowej scenie z filmu Kubricka. Dziwię się, że produkcja zebrała sporo nagród. Dla mnie jedna z największych porażek festiwalu. Ewidentnie twórcy tego filmu mocno popłynęli w nieznaną mi otchłań.

Raport Pileckiego, Święty i Figurant tworzyły kino historyczne pozbawione dobrego scenariusza oraz ze słabą stroną wizualną. Chociaż najlepszy z tego zestawienia jest zdecydowanie Figurant w biało-czarnych kadrach. Szkoda zmarnowanego potencjału, bo pomyły na te filmy były w porządku. Dało się z tego wycisnąć coś więcej, ale z innym tekstem i twórcami. 

Święto ognia, Jedna dusza, Różyczka 2 i Fin del Mundo? to przykłady typowych średniaków, którym niewiele brakowało do udanych produkcji. W filmie Kingi Dębskiej zabrakło pazura fabularnego. Dostajemy kino środka ze sporą dawką wzruszeń, ale to się gdzieś ulatnia w drugiej części filmu. Brakuje pomysłu na porządny komediodramat. Każdy tu ma swoje marzenia i cele, ale za dużo jest takiego zachodniego "lukru", gdzie wszystko prowadzi do przewidywalnego happy endu. 

W Jednej duszy Dawid Ogrodnik gra górnika, który jest alkoholikiem i znęca się nad swoją żoną. Aktor nie przeszarżował swojej roli i ogólnie obraz takiej patologii w familoku jest pokazany bardzo dobrze, ale niestety film siada w drugiej połowie. Brakuje mi tu znowu pomysłu na bohaterów i ich relację. Jakiś satysfakcjonujący finał. Film leci i kończy się. Nie pozostawia po sobie refleksji nad ludzkim losem, a przynajmniej nie w takim stopniu, który bym docenił. 

Różyczka 2 jest zdecydowanie słabszym filmem niż jedynka. Film do końca nie wie czym chce być. Mamy tutaj mocny motyw polityczny, który przeradza się w kino szpiegowsko-kryminalne. Wychodzi to ostatecznie dość mizernie. Jest intryga, ale szyta grubymi nićmi. Właściwie niewiele dzieje się z bohaterami. Próbują naprawić przeszłość, odkrywają tajemnice i pozornie coś się dzieje, ale to wszystko jest zbyt nużące. 

Fin del Mundo? to najnowsze dzieło Piotra Dumały. Na pierwszy rzut oka to przezabawna absurdalna komedia, w której niby wszystko działa, ale ostatecznie zostaje zepsute przez końcówkę. Trudność mam ze znalezieniem sensu dla tej opowieści. W gruncie nie wiadomo, czy losy filmowej rodziny i ich uwikłania się w politykę wagi państwowej to wymysł jednego z bohaterów czy zwykła satyra, w której nie mamy doszukiwać się głębszego sensu. Jest to problem dla widza, bo pomimo dobrego humoru i fajnego aktorstwa to nie ma tu żadnego punktu zaczepienia do fabuły i postaci. 

Największym rozczarowaniem dla mnie był seans filmu Doppelgänger. Sobowtór. Świetna realizacja nie pomogła tej produkcji. Mocno kuleje warstwa fabularna, która okazuje się być bezpłodna. Bohater jakiś jest, ale niezbyt niedopracowany. W szpiegowskiej pracy protagonisty jest za mało napięcia. Jego osobisty dramat i presja jest wyczuwalna, ale mam wrażenie, że za bardzo rozbuchana. Nie współgra to z tym, co widać na ekranie. Nie kupuję do końca jego dramatu. Rozumiem go, ale na zasadzie intuicji, bo w fabule dostałem opowieść napisaną po łebkach. A drugi wątek dziejący się w Polsce jest moim zdaniem typową zapchajdziurą, bo nie wnosi wiele do całego filmu. Ma potencjał, ale z niego nie skorzystano. Jest, bo jest. Film zebrał sporo nagród, ale ja czuję wielki niedosyt. Zwłaszcza, że Jan Holoubek - reżyser filmu -  przyzwyczaił nas do wysokiego poziomu swoich produkcji.

Ale dość narzekania. Były perełki i teraz kilka słów o nich. 

Freestyle bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Historia ulicznego rapera i jego kumpla, którzy wpadają w tarapaty z gangsterami, zalatuje troszkę przypowieścią biblijną o synu marnotrawnym, poszukiwaniu siebie i walce ze swoim fatum. Przegięte postaci drugoplanowe doskonale budują klimat tej fabuły. Cały czas coś się tu dzieje. Protagonista jest uwikłany w wiele sytuacji granicznych, których nie idzie załatwić od razu i nie można pójść na łatwiznę. Ale bohater brnie przed siebie w jądro tornada. Maciej Musiałowski fantastycznie gra swoją postać. Czuje jej flow i płynie z tym nurtem, a twórcy razem z nim. Tempo narzucone jest niewiarygodnie szybkie, ale zdaje to egzamin.

Lęk w reżyserii Sławomira Fabickiego nie zyskał uznania w oczach jury, a szkoda, bo to bardzo dobry film ze znakomitymi rolami Magdaleny Cieleckiej i Marty Nieradkiewicz. Aktorki grają siostry, które wyruszają w podróż pełną emocji. Ich relacja to miks śmiechu, łez, gniewu i miłości. Sam film podejmuje tematykę eutanazji i moim zdaniem robi to bardzo delikatnie bez zbędnego etycznego bełkotu. W warstwie fabularnej mogę wyróżnić świetne dialogi. Bohaterki są uzbrojone w kontry i zgryźliwy humor oraz walą prosto z mostu i nie owijają w bawełnę. Z ekranu bije szczerość i tytułowy lęk, który nie jest jednoznaczny, a inny dla każdej z bohaterek. 

Horror Story to czarna komedia, która rzeczywiście śmieszy, a dowodem na to były salwy śmiechu towarzyszące na moim seansie. Tytuł może być mylący, bo nie jest to kino grozy. Fabuła opowiada o absolwencie bankowości, który mierzy się z brutalnym i absurdalnym rynkiem pracy w Polsce. Horrorem dla głównego bohatera jest niemoc wejścia w dorosłe życie - znalezienie pracy i zdobycie ukochanej dziewczyny. Brak stabilizacji skutkuje tym, że jego życie staje się zlepkiem przypadkowości w obskurnej posiadłości, w której mieszkają dość oryginalne i zabawne postaci. Gagi i dialogi są siłą tego filmu, jak i aktorzy doskonale wpisujący się w ten przedziwny klimat filmu. Film niedoceniony przez jury, ale mam nadzieję, że coś ugra w box office, ponieważ wtedy pojawi się szansa na produkowanie więcej takich pokręconych scenariuszy i powrót komedii do łask. Tu widzę światełko w tunelu.

Tyle, co nic to film, o którym nikt nic nie wiedział. Dopiero w czwartym dniu festiwalu zaczęto rozmawiać o tej produkcji. Od razu pojawiły się głosy, że to może być czarny koń Konkursu Głównego. Przewidywano nagrody za debiut i aktora pierwszoplanowego - ostatecznie film zdobył jeszcze więcej nagród i słusznie, bo to znakomite kino. Faktycznie dzieło Grzegorza Dębowskiego okazało się jednym z największych zaskoczeń festiwalu. Niepozorny film o polskiej wsi i biblijnej przypowieści o walce jednostki z ogółem, wyborach i ich konsekwencjach, władzy i jej prawdziwej twarzy oraz ludziach prostych, ale uwikłanych w skomplikowane nici przeznaczenia. Los ludzki jest ciężki i w tym filmie to widać dokładnie. Rolnicy walczą z posłem, który obiecywał gruszki na wierzbie, a ostatecznie zdradził swoich wyborców, ale jego postać nie jest całkowicie jednoznaczna, co nadaje dodatkowej głębi tej fabule. Zaś protagonista z lidera staje się osobą uwikłaną w aferę kryminalną i musi walczyć o dobro swojego imienia oraz nadwątlone relacje ze swoimi ziomkami. Film jest niezwykle dynamiczny, jak na taką scenerię. Artur Paczesny, grający głównego bohatera, ma niesamowitą charyzmę. Jego poczynania ogląda się z zapartym tchem. Zresztą cała obsada wypadła znakomicie - nawet małe role lub epizody, które doskonale uzupełniają fabułę i obraz polskiej wsi. Scenariusz jest precyzyjny i przemyślany. Pykło tu wszystko.

Kos w reżyserii Pawła Maślony również pozytywnie zaskoczył widzów. Nagrody w pełni zasłużone, ponieważ dostajemy film, który nie jest standardowym kinem historycznym, a czystym doświadczeniem filmowym nastawionym na rozrywkę, a nie opowiastką rodem z lekcji historii. Fakty i postaci historyczne zostały wykorzystane i przefiltrowane, aby uzyskać angażującą opowieść, którą chce się oglądać do ostatniego kadru. Tak powinno działać kino. Jak ktoś szuka tu prawdy historycznej to niech daruje sobie seans i idzie do biblioteki poczytać książki. Czuć w filmie inspirację dziełami Quentina Tarantino i w tym przypadku to działa doskonale. Kościuszko wraca z USA do Polski w towarzystwie czarnoskórego przyjaciela i pragnie zebrać ludność, aby walczyć o niepodległość kraju. W wyniku różnych zrządzeń losu, bohaterowie napotykają kilka problemów i ostatecznie dochodzi do walki na śmierć i życie z uzurpatorami, którzy dokonali rozbioru Polski. Cała fabuła to miks dramatyzmu przeplatanego ze znakomitym humorem, genialnymi dialogami i wartką akcją. Postaci w pewnym momencie zostają zamknięte w jednym miejscu i wtedy następuje wytrawna gra psychologiczna, która jest ozdobą tego filmu. Niezwykła chemia między aktorami powoduje, że wszystkie elementy składowe pasują do siebie, jak puzzle. Aktorzy idealnie wyczuli swoje postaci, klimat i tempo filmu. Mam wrażenie, że obcowanie z tekstem to była dla nich dziecięca zabawa, co tylko dodało pazura do akcji i napięcia, które generuje scenariusz. Szczególnie to widać w występie Roberta Więckiewicza. Czuje się w swojej roli, jak ryba w wodzie. Świetna relacja jest też między Tadeuszem Kościuszko, a jego kompanem zza oceanu. Czuję tu mocny vibe z typowo amerykańskiego nurtu buddy movie. O dziwo, sprawdza się to doskonale na naszym polskim poletku filmowym. Chciałbym również wyróżnić przezabawny występ Łukasza Simlata, jako demonicznego szlachcica. Mocno przegiął swoją postać, ale wyszło to komicznie, a nie żenująco. Nie tylko warstwa fabularna i aktorstwo jest na wysokim poziomie, ale również pod względem technicznym film jest klasą samą w sobie. Budżet został bardzo dobrze wykorzystany. Kostiumy, scenografia i rekwizyty prezentują się wybornie. Pewnie oświetlenie też zrobiło swoje, ale tu właśnie wychodzi umiejętność twórców. Jak za film odpowiadają fachowcy z najwyższej półki, którzy mają wizję i się jej trzymają to wychodzi potem dzieło zapadające w pamięć i kino pełną gębą. 

Chłopi okazali się najbardziej pożądanym filmem festiwalu. Miejsca na seanse znikały w tempie natychmiastowym. Nic dziwnego, że animowane dzieło zdobyło nagrodę publiczności. Szkoda, że jury olało tą produkcję - niby dostało nagrodę specjalną, ale to za mało. Dla mnie to najlepszy film tego festiwalu. Byłem ciekawy, jak zostanie skrócona ta opowieść i czy będzie miała ostatecznie sens. Twórcy skupili się na konflikcie Boryny z synem oraz Jagnie i jej relacjach z innymi wieśniakami. Moim zdaniem, warstwa fabularna jest dobrze skrojona. Nie ma tu dłużyzn i niepotrzebnych scen. Jest jasno przedstawiony konflikt i bohaterowie opowieści. Scenarzyści nie poskąpili również czasu ekranowego na pokazanie folkloru, co dodatkowo buduje klimat poprzez znakomity miks śpiewu i muzyki z tamtej epoki, którą wzbogacono o nowe elementy melodyjne. Rytm filmowy jest ważny dla tej historii. Stopniowo chłoniemy nastrój polskiej wsi i jej codziennej rzeczywistości oraz odwiecznych sporów między samymi wieśniakami. Obraz wsi doskonale budują pojedyncze kadry, które wyjęte są z malarstwa tamtej epoki. Robi to ogromne wrażenie, jak i cały poziom animacyjny polegający na konkretnym typie malarskim. To twórcom wychodzi doskonale, co pokazali wcześniej w innej produkcji pt. Twój Vincent. Uderzyło mnie to, jak ten film jest przemyślany pod względem reżyserskim. Kadry są tu tak doskonale dobrane, jak w najlepszym komiksie. Jest dynamika, napięcie i emocje. Uczucia kochanków biją z ekranu i rozpalają wyobraźnię. Los bohaterów nie jest obojętny i ja osobiście czuję z nimi więź. To chyba największy plus tego filmu, że to udało się uzyskać, a nie jest to łatwe do osiągnięcia. Wielu filmowców zapomina, jak ważnym elementem jest zbudowanie emocjonalnej więzi postaci z widzem. Aktorstwo jest znakomite, ale szczególnie chcę tu wyróżnić Kamilę Urzędowską, która swoim urokiem, urodą i ekranową charyzmą robi niesamowitą robotę. Nie chodzi mi tu o jakieś ekspresyjne aktorstwo, a zwykłe spojrzenia i gesty, które generują zarówno pożądanie, jak i dziecięcą naiwność oraz niewinność odgrywanej przez nią bohaterki. Jagna jest, jak postać ze snu. Oderwana od brutalnej rzeczywistości wsi, gdzie trzeba tyrać w polu, aby zarobić na swój byt. A ona buja w obłokach i pragnie innego życia niż to, które zastała. Chłopi to dzieło kompletne i mocno kibicuję tej produkcji przy ogłaszaniu nominacji do Oscara. 

Czytam wiele opinii w necie, że to był słaby festiwal. Ja obejrzałem wszystkie filmy z trzech konkursów i moje zdanie jest zupełnie inne. Fakt, było sporo słabych i niedopracowanych produkcji, ale taki już los selekcji festiwalowych, że w konkursach pojawiają się realizacje poniżej poziomu. Tak dzieje się na wszystkich festiwalach na świecie. FPFF w Gdyni jest wyznacznikiem poziomu polskiego kina, ale tylko w niewielkim stopniu. Każda selekcja to jest taki trochę error w programie, bo odpowiada za nią określona liczba osób. A selekcji dokonuje się w oparciu o przeróżne kryteria. Ja wyjechałem z Gdyni zadowolony. Kilka filmów było niezwykle wartościowych i mi to w zupełności wystarcza. Za rok jadę ponownie z nadzieją na więcej dobrych polskich filmów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz